- Wydaje mi się, że tak - odparła Clemency, starając się włożyć w te słowa choćby cień entuzjazmu.
Po powrocie z Abbots Candover Clemency dowiedziała się, że chce z nią rozmawiać lady Heleną. - Pani jest w buduarze, panno Stoneham - poinformował ją Timson. - Chciała się z panią zobaczyć jak najszybciej. - Pójdę do niej natychmiast - odparła Clemency z bijącym mocno sercem. Nie mogła odegnać od siebie natrętnej myśli, że mimo usilnych starań ktoś widział ją na jarmarku i doniósł o tym lady Helenie. Co robić? Zaprzeczyć? Wezwać na pomoc markiza? Jak się okazało, żadne wymówki nie były potrzebne. Lady Helena pragnęła tylko podziękować jej za odpowiedzialne zachowanie w tej sprawie. - Bóg jeden wie, jak skończyłaby się cała historia, gdyby Arabella tam poszła! - westchnęła lady Helena. - I chociaż nie mogę pochwalić sposobu, w jaki mój bratanek obszedł się z panem Baverstockiem, widzę tu pewną korzyść; przynajmniej ta męcząca para zniknęła z moich oczu. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Clemency natychmiast nasunęła się refleksja, że to ona sama zadała Baverstockowi ostateczny cios. Na głos mruknęła jedynie, że z radością pomogła Arabelli. - A przy okazji, panno Stoneham - wtrąciła lady Helena. - Moim zdaniem wykazała pani ogromną cierpliwość i takt w postępowaniu z Baverstockami. Uważam, że to bardzo źle wychowana para. Nie mogę zrozumieć, co mój bratanek w nich widział. - Z pewnością ma pani rację, milady - odparła Clemency z powagą. Dama zaśmiała się i pozwoliła jej odejść. Chociaż Clemency cieszyła się z wyjazdu Baverstocków, nie mogła się jednak powstrzymać od myśli, że życie w pałacu nie wygląda jak dawniej. Markiz wydawał się teraz znacznie bardziej zajęty niż zwykle, a kiedy się pojawiał, Clemency z bólem zauważała dzielący ich wyraź¬ny dystans. Zachowywał się grzecznie i bez zarzutu, ale brakowało dawnej niewymuszonej swobody w rozmowach, a nawet okazjonalnych sprzeczkach, które uwielbiała. CzꜬciej zresztą rozmawiał z Adelą niż z nią. Po wielekroć przeczytała jego list, szukając słów, które mogłyby pocieszyć jej zranione serce. Jednak nic nie znalazła. List, podobnie jak sam markiz, emanował obojętną grzecznością i chłodem. Człowiek, który ją obejmował, nazywał piękną i obsypał pocałunkami, bezpowrotnie zniknął. Wszystko stracone. Z trudem starała się utrzymać pozory normalności. Jak zwykle planowała ciekawe lekcje dla dziewcząt, pomagała lady Helenie przy pielęgnacji Millie i omawiała jadłospis z panią Marlow - ale to wszystko było niczym wobec jej skołatanych nerwów. Zniknęła gdzieś cała przyjemność z tej pracy i Clemency czuła się bardzo przygnębiona, tracąc nawet ochotę do jedzenia. W środę rano markiz zwrócił się do niej po raz pierwszy od pamiętnej nocy na jarmarku. - Panno Stoneham, oczekuję mojego prawnika, pana Thorhilla - powiedział. - Czy mogłaby pani przygotować z panią Marlow pokój dla niego? - Oczywiście, milordzie. I to wszystko. - Pan Thorhill? - powtórzyła gospodyni. - Najlepiej, gdy umieścimy go w pokoju po pannie Baverstock. To bardzo miły, wygadany dżentelmen, a w dodatku nie zapo¬mina o służących. - W jej słowach słychać było gorycz, bowiem rodzeństwo Baverstocków nie obdarowało niczym służby. Wywołało to zresztą na dole powszechne oburzenie. - Często tu przyjeżdża? - spytała dziewczyna. - Od czasu śmierci lorda Alexandra średnio raz na miesiąc, panienko. - Rozumiem. Clemency zastanawiała się, czy prawnik wie o nieudanej próbie oświadczyn markiza. Zaraz jednak porzuciła tę myśl. To nieważne, bo tak czy inaczej markiz nie zechce spojrzeć po raz drugi na guwernantkę. Nie będzie też powodu, by połączył z jej osobą tamtą dawną sprawę. Następnego ranka Lysander i pan Thorhill siedzieli w gabinecie. Prawnik zauważył z troską, że jego szanowny pracodawca wygląda jeszcze bardziej mizernie, niż podczas ich ostatniego spotkania. Po raz kolejny przeklął trzeciego markiza Storringtona, który myślał wyłącznie o sobie, nie inwestując i wyciskając z Candover Court ostatni grosz. Pozwolił też, by jego starszy syn wyrósł na samolubnego i bezwzględnego młodzieńca, którego nie obchodziło nic poza własnymi uciechami. Ile rozrywki lorda Alexandra kosztowały posiadłość, Thorhill bał się nawet myśleć. Gdyby nie to, majątek, choć podupadły, przynajmniej za¬chowałby wypłacalność. - Milordzie, otrzymałem kilka propozycji kupna Can¬dover. - Prawnik otworzył skórzaną teczkę. - Według mnie dwie są dość obiecujące. Chęć nabycia posiadłości zgłosił niejaki pan Cromer oraz pan Bamstaple. - Nigdy nie słyszałem nazwisk tych dżentelmenów - wes¬tchnął Lysander i wyciągnął dłoń po listy. - Zgadza się, milordzie. Jeśli się nie mylę, obaj reprezen¬tują niedawno powstały kapitał. Pan Cromer posiada kopalnie w Weardale, a pan Bamstaple działa w branży wełnianej. - Widzę, że oferta pana Cromera jest korzystniejsza. - Tak, milordzie. Jednak dano mi do zrozumienia, że nie zechce zatrzymać służby, a wiem, że panu na tym zależy. - Za to pan Bamstaple zgłasza chęć przejęcia służących. Jakim jest człowiekiem? Poznał go pan osobiście? - Nie, panie markizie, spotkałem się tylko z jego przedstawicielem. Myślę, że można go porównać z nieco topornym, nie oszlifowanym diamentem. Ale jego agent twierdzi, że pracownicy wielce sobie chwalą łaskawość pryncypała. - Naturalnie - odparł sucho Lysander. - Czy sprowadzić tu obu panów, milordzie? - Thorhill pozwolił sobie na lekki uśmiech. Lysander, zanim udzielił odpowiedzi, popatrzył przez okno. Kamienie muru przy bramie wjazdowej błyszczały złotem w porannym słońcu. Na trawniku pojawiły się pierwsze jesienne liście. - Bardzo proszę, Thorhill. Niewątpliwie zechcą przyje¬chać w celu obejrzenia posiadłości. Ja sam również chciałbym ich poznać. Dopiero pod koniec rozmowy Lysander zapytał od nie¬chcenia: - Tak przy okazji, Thorhill. Pamiętasz pannę Hastings-Whinborough? - Tak, milordzie. - Czy przypadkiem znasz jej imię? - Nie, panie markizie. Chyba w ogóle go nie słyszałem. Imion młodych dam zazwyczaj nie podaje się do powszechnej wiadomości. - Oczywiście, że nie - przyznał Lysander zgaszony. - Czy mam się tego dowiedzieć? - Nie, nie. To tylko przelotna myśl. Mimo wszystko pan Thorhill zanotował to sobie w pa¬mięci. Rozmowa wróciła do spraw finansów. Uzgodnili, że Thorhill upoważni panów Cromera i Bamstaple’a do przyjechania i obejrzenia Candover. - Milordzie, obawiam się, że nie mam zbyt pomyślnych wieści, jeśli idzie o klejnoty rodzinne. - Dobry Boże, a są jeszcze jakieś? Myślałem, że zostały sprzedane już dawno temu. - W skrytce w banku Drummonda znajduje się mała szkatułka, ale nie ma w niej nic poza perłami lady Storrington. Reszta to tanie imitacje. - Wielce prawdopodobne - przytaknął Lysander. - Pa¬miętam, że matka coś takiego wspominała, gdy pewnego wieczora oglądałem jej diadem. - Udało się jej jednak ocalić perły, może dlatego, że wniosła je do małżeństwa w posagu. - A ile są warte? - Koło setki, milordzie. - W takim razie niech zatrzyma je Arabella. Sto funtów w tę czy tamtą stronę nie zrobi różnicy, a matczyna biżuteria jej się należy. - Wedle pańskiego życzenia, milordzie.